(fantasy)

Czarna
XVII

Odłożyliśmy naszą wyprawę jedynie o kilka godzin. Pułkownik nie zrezygnował z odwiedzenia grobu swego łowczego, choć już było pewne, że to rzeczywiście dzieło wilkołaków. Ten zraniony przeze mnie, którego dosięgła w ostatniej chwili strzała, przez wojaków natychmiast został spalony. Ogień zawsze oczyszczał niezależnie od krain i ludów. Gdy jęzory płomieni objęły, wilcze łapy zaczęły się zamieniać w ludzkie ręce. Nie patrzyłem na to do końca. Obrzydliwe. A Czarna i owszem. Wykorzystałem ten czas, by się najeść. Najpierw to, co zostało nam przygotowane na wczorajszą wieczerzę, a potem, jak wcześniej z Raymondem, góra owoców. Ten z kolei, gdy się ocknął, zaczął gorączkować i szeptem bredzić o dawno zapomnianych okropnościach. Czarna nie odstępowała go na krok, zmieniając mu zimne okłady na czole, póki nie zaczęły działać napary narkotyku, który uwarzył mu Konował. Posiedziałem chwilę z nimi targany uczuciami, o które sam bym siebie nawet nie podejrzewał. Gdy ruszyliśmy drogą schodzącą ku południowemu zachodowi, okazało się, że do wyprawy dołączył także Kronikarz. Mieli swoje zasady, a nawet tradycję opartą na spisanych historiach, do których miał dołączyć wkrótce poległy Zekzak. To znów budziło szacunek. – Pytacie o moje plany, lecz sami jeszcze nic nie postanowiliście – powiedziałem po dłuższej chwili namysłu. Poklepałem po szyi Pieszczocha i z zainteresowaniem zacząłem przyglądać się drobnym różnicom w jego i centaurów krokach. Może były skutkiem tego, że ja obciążałem go na grzbiecie, zaś ich ludzkie korpusy wyrastały niemal wprost nad przednimi nogami? – Nikt cię tu nie trzyma. Jesteś gościem naszego chlebodawcy. Jednak jego dni są policzone. Póki on żyw, kontrakt wypełniać będziemy, choć teraz każde jego zlecenie dwakroć przemyślę, nim zaakceptuję. Zgaduję, że wilcze syny wytropić będziemy musieli, choć to wykracza daleko poza nasze umowy. Raymond zawsze jednak dodatkowym groszem zachęcał nas do spraw, których nikomu innemu by nie powierzył. Popatrzyłem na Pułkownika, ale nic nie rzekłem, prowokując go do dalszego mówienia. Ten spojrzał mi prosto w oczy i uśmiechnął się, by zaznaczyć, że dostrzega moją grę. – Mam propozycję. W górach kilku ludzi nam trzeba. Dwunożnych. Namówić jakiego górala będziemy chcieli, ale do ciebie już pewnego zaufania nabrałem. Może to nie zaszczyt być wynajęty przez najmitę, ale zapłacę uczciwie i niemało. Dwakroć tyle, ile tubylcom. Miałbyś nad nimi dowodzenie i przeszukiwaniem wskazanych stromizn byście się zajęli. Cóż o tym myślisz? Gościłem u nich i niejako czułem się w obowiązku pomagać w ich sprawach. A tu jeszcze zarobek oferowali. Najbardziej jednak zachęcała możliwość dowodzenia ludźmi. Ja, giermek jedynie, miałbym własną drużynę! Trochę aż zaszumiało mi od tego w głowie. Ho ho! Tylko co z Raymondem, prawdę rzekłszy, to on mnie tu podejmował. Jednak kusiło i to mocno. A poza tym Czarna byłaby u nich bezpieczna. Teraz, bardziej niż od stryja czy stepowych jeźdźców, od wilkołaków mus było ją chronić. Górale takoż samo byli narażeni, a bestie ponoć co miesiąc wracały. – Macie słuszność. Krucjatę przeciw wilkom trzeba uczynić. I jeśli w tym właśnie celu nająć ludzi chcecie, zgodę moją i mnie samego na usługi macie. O, tutaj kapkę trzeba się będzie wspiąć. - Wskazałem kierunek, w którym znajdowała się usypana wcześniej mogiła. - Od tej strony nie podchodziłem, zgaduję jednak, że nie dalej, niźli pięć dziesiątek kroków. Zgodziłem się, by mnie kupili przeciw zwierzoludziom. Gdyby chcieli mnie inaczej wykorzystać, mógłbym się z umowy wycofać, nie łamiąc słowa. Od czasu, gdy poznałem Raymonda, zacząłem takowe detale coraz częściej dostrzegać. Tylko jakże daleko było w tym od szlachetnej, rycerskiej postawy… Na życzenie Pułkownika musieliśmy znowu rozgrzebać grób. Starczył mu jednak na szczęście jedynie mały otwór, by upewnić się w tym, co wiedział już od dawna. - Zatem jesteś najęty? - upewnił się, a gdy potwierdziłem, dodał: - Tedy polecenia moje i moich zastępców od teraz wykonujesz. Raymonda możesz sobie lubić, ale to mój rozkaz jest ostateczny. Hmm… Tak na to nie patrzyłem. Rzeczywiście, musiałem teraz mu się podporządkować. Wydawało mi się, że jestem coraz bardziej przebiegły, a jednak wciąż wychodziły nowe sprawy, których zawczasu nie potrafiłem dostrzec. I wcale Raymonda nie lubiłem. Szanowałem, i owszem, ale nie lubiłem. - Wejdziesz tedy tym samym zboczem i rozejrzysz się za śladami ich ucieczki. Konia ci powiedziemy. My znowu od zachodu traktem wjedziemy, a i zahaczymy o wioskę z góralami się ugadać. Na przełęczy się spotkamy i postanowię co dalej. Niezależnie czy nasz mocodawca sypnie monetami, czy też nie, zapłacą psie juchy za jednego z naszych. A… i wara ci o tym mu wspominać. Grosz dodatkowy zawsze się przyda. * Ani śladu. Widać zdążyli zbiec w doliny, nim przybrali ludzkie postaci. Nie byłem z siebie zadowolony. Najchętniej wdrapałbym się do góry i od razu pokazał: poszli tu i tu, zgubili to, a tam to nawet tropy zostawili. Jednak ostatecznie znalazłem jedno wielkie nic. Owszem, uczyli mnie kiedyś i tropić. Nawet zaczynało to do mnie teraz wracać, jednak za długo ostatnio w stolicy walkę ćwiczyłem, by czuć się pewnie jako zwiadowca. Dużo lepiej poszło Pułkownikowi. Wjechali samotrzeć. Na Pieszczochu siedział, zupełnie tego nie zwyczajny, starszy górali, a jego mina mówiła o cierpieniach, jakie przeżywał, podróżując konno. - Śtuder, hej. Ja dyć nie wiedzioł, że tak twordy zodek trza mieć, coby na kobyłce se pojechać. Kiej na ciebie potrzoł, syćko ślebodno było, a to przeco sakramencko łokropecnie… - Witajcie baco Macieju! Zaraz wam pokażę, jak łatwiej nieco siedzieć w siodle. Podbiegłem do niego, by przytrzymać wciąż nerwowo stąpającego w miejscu konia. Widać także samo niewygodnie mu było z niewprawnym jeźdźcem. Gdy się nieco uspokoił, Maciej ostrożnie przełożył nogę nad jego grzbietem. Zamiast jednak potem postawić ją na ziemię, wysunął drugą ze strzemienia, przewiesił się brzuchem przez siodło i powoli zsuwał w dół, szukając stopami gruntu. Zabawny był to widok, nie wypadało jednak, by poznał, jak śmieję się w duchu, obserwując tę niespodziewaną gimnastykę. - Wim… w zieradlo bym pozirał, tyz bym mioł na śpasy chętke. Ale torozki cichoj, coby mnie nie zeźlić. - Tak sobie myślę baco – wtrącił się Kronikarz, szczerząc się w uśmiechu – że niezbyt to wypada, swemu dowódcy kazać siedzieć cicho. Jak to mówicie, on na czas wojny z wilkołakami, wasz harnaś będzie. Samiście rzekli, że odnająć się zgodzicie, jeśli człek zwykły, nie centaur, będzie wam rozkazywał. I Maciej i ja mocno nieswojo poczuliśmy się na takie dictum. Hmm… Sam tego chciałem, prawda? * Koniec końców pieszo dotarło jeszcze dwóch Jyndrków, co wespół z Maciejem moją drużynę mieli stanowić. Szczęściem jeden z nich był mi bliski wiekiem, więc gdy miałem jakie polecenie wydać, do niego się zwracałem, ale przy okazji słuchali wszyscy. Cała trójka jeszcze niedawno poszukiwała na mniejszych ścieżkach księżniczki. A ten najmłodszy, jakem pamiętał, klął pod nosem na polecenia Raymonda. Okazało się jednak, że robota opłacona została, tedy i szybko nastawienie górali do nieproszonych gości uległo poprawie. Teraz ci najbardziej żądni przygód odnajęli się, jak i ja, centaurom. Kto by pomyślał, że będzie wśród nich i stary Maciej… Jako że Frys mimo wytężonej opieki Czarnej wciąż mocno gorączkował, wszystkie decyzje podjął Pułkownik wespół ze swym sztabem, w którym znajdowali się Kronikarz i Konował. Mnie też zaproszono, jak i kilku kaprali, lecz jedynie byśmy słuchali i od razu polecenia swym drużynom zanieśli. Po czasie, gdy niemal mogłem dyskutować z samymi dowódcami, czułem, jakbym stracił dużo na poważaniu. A może było zgoła odwrotnie? Teraz i moje słowo miało być rozkazem. Owszem, tylko dla trójki górali, lecz jednak. (23:52 22.07.2020)