(fantasy)

Czarnae
XII

*) dunder świśnie – piorun strzeli

Ktoś szarpał mnie za ramię. Z pewnością nie księżniczka. Ręką była żylasta i nadspodziewanie silna. No tak, Raymond. Któż by inny? – Wstawaj. Od leżenia nikt krzepy nie nabrał. Chciałeś się czegoś ode mnie dowiedzieć. Masz szansę. A nie każdemu jest ona dana. Doceń. To mała odpłata za to, co cię spotkało. – Jesteś chodzącą tajemnicą – odparłem, ziewając. – Jak na szpiega przystało. – Ech, dopiero się budziłem, nie najlepsza pora na pilnowanie jęzora. – Wcześnie jest. Jeśli miałbym mieć wybór, wolałbym być sową. Musiałem porozmawiać z Czarną, ale ona przezornie milczała. W głowie nie słyszałem nawet mruknięcia. To musiało poczekać. Teraz ten, a jakże, dyplomata miał coś do pokazania. Ja sam też chciałem się zastanowić co dalej. Mój plan może i nieco zmieniony, ale zadziałał. Tylko co teraz? Na wygnanie? A może osiąść na razie u górali? Trzeba będzie to obgadać. W końcu to ją tak po prawdzie, wywoziłem, by zagrożenia uniknęła. Była wszak ostatnia z krwi Witomysła. A poza tym, no, ją właśnie chciałem najbardziej chronić. Tak pięknie potrafiła się uśmiechać… – Ruszajmy. Poranek to najlepsza pora – przerwał mi Raymond i pchnął lekko ku drzwiom. – Zapewne, tylko na co? – Chciałeś zobaczyć. Zobaczysz tedy. Tylko raźno. Pobiegniemy. – I ruszył lekko pod górę, zagłębiając się przy tym w las. Szybko dotarliśmy do małej polanki. Tam przystanął i wskazał na drzewo. – Weź. – Drzewo wziąć? – zdziwiłem się lekko. – Znam bajania o Wyrwidębie, ale nie czuję się na siłach. – Nie pytluj, tylko się rozejrzyj – zbeształ mnie. – Nie psuj sobie dobrej opinii, jaką o tobie nabyłem. A to dopiero! Pochwalił mnie i zganił w jednym zdaniu. A mimo to poczułem się dumny. Sam musiałem się zrugać i przypomnieć, że drań poluje na Rychezę. Tymczasem pomiędzy gałęziami znalazłem dwa treningowe miecze. Drugi był świeżo strugany. On po prostu ćwiczył? Mamy się tu bić? – Mam już kilka wiosen na karku – wyjaśnił z tym swoim ironicznym uśmiechem. – A bez ruchu ciało mięknie i do niczego się nie nadaje. Pofechtujemy się krzynę. Ten nowy jest dla ciebie. Kiedy on to przygotował? Prawda. Wciąż umykał mi ten jeden dzień. Czarna dwa się ze mną trudziła. Stanęliśmy przed sobą w postawie szermierczej. Nie wiedziałem, czegom miał się spodziewać, więc tylko gapiłem się na niego w oczekiwaniu ataku. Przypomniawszy sobie jednak o tej dobrej opinii, o której napomknął, postanowiłem pokazać się z jak najlepszej strony i rozpocząłem od kilku lekkich, markowanych uderzeń. Zbił je, jakby się od muchy opędzał, więc przyspieszyłem, równocześnie ruszając w bok, w stronę jego niebronionej ręki. A by go dunder świsnął! Wcale nie atakował. Po prostu swobodnie parował moje cięcia. Zmieniłem zatem taktykę i niespodziewanie pchnąłem sztychem. Prawie go dosięgłem. Nie zdążył z paradą, ale wygiął nogę i usunął udo z linii ciosu. Obaj przy tym się uśmiechnęliśmy. Przypomniały mi się moje lekcje na dworze Witomysła. Najpierw walki wśród giermków, które poprawiał znany ze swej biegłości rycerz Sieciech. Potem zaś… ścisnęło mi się serce na wspomnienie tamtych zdarzeń. Jednak ból poczułem na przedramieniu, gdy Raymond zaatakował po raz pierwszy. Drewnianym mieczem też można było nieźle oberwać. Nie upuściłem broni, tylko zacisnąłem zęby i ruszyłem, gnany już złością, na swego przeciwnika. – Widzę jakby więcej werwy w twoich poczynaniach – rzucił, wciąż uśmiechając się pod nosem. Nie miałem zamiaru pokazywać mu w pełni, co potrafię. Ponownie jednak młodzieńcza fantazja wzięła górę nad rozsądkiem. Wykręciłem młyńca i blokując nagle ramię, zadałem niemal niemożliwe do wykonania pchnięcie. Przewidział to! Gdy prostowałem ramię, już wyprowadzał kontrę, przysuwając się raptownym wypadem i celując głownią w moją dłoń trzymającą broń. Zadziałałem odruchowo. Widząc zbliżającego się rywala, również zrobiłem wypad nogą ku niemu. Często tym ruchem zaskakiwałem, bo naturalnym sposobem unikania ciosu było dla większości wojów odsunięcie się poza zasięg uderzenia. Nie użyłem jednak miecza, lecz naparłem mocno na jego ramie, równocześnie stawiając swą stopę tuż za jego nogą. Po takim pchnięciu walczący zwykle lądowali w piachu na rzyci, a mi pozostawało wymierzyć sztych w ich szyję, patrząc z triumfem na nauczyciela. Frys stracił równowagę, lecąc na plecy. Potrafił jednak odbić się drugą nogą i jak kot obrócić w powietrzu upadając co prawda, lecz jednak poza moim zasięgiem i, podpierając się rękami, wciąż gotów do walki. Przynajmniej uśmieszek zniknął mu z twarzy. Ach – nie można wrogowi pokazywać takich sztuczek! Ile razy tłukł mi to w głowę mój mistrz? – Może nie jak duch szybko, ale równie niespodzianie – mruknął Raymond. – Dalej! – warknął i natarł na mnie. Widać go to ubodło, bo i on wziął się ostro do roboty. Skakaliśmy tam wokół siebie dobre pół godziny, nie zważając, że siniaki nie znikną ot tak, za pstryknięciem palcami. Zziajani, dysząc ciężko, szczerzyliśmy zęby w uśmiechach, jakby rywalizowała dwójka dzieciaków pod okiem chwalącego ich ojca. Walczyliśmy zgoła odmiennie. Frys był zaiste mistrzem fechtunku. Wywijał mieczem z gracją, a w połączeniu z gibkością ciała był niezwykle trudnym rywalem. Ja za to łamałem wszystkie reguły. Rozpoczynałem walkę od uderzeń lub z rzadka, pchnięć, by dążyć do zwarcia, gdzie napierając ciałem, starałem się wybić go z rytmu, a najlepiej i z równowagi. * – Kto cię tego nauczył? – Ech, panie, nie rozdrapujcie, proszę, ran. Kiedyś wam opowiem. – Skoro już i tak pokazałem za wiele, może choć mogłem zataić źródło. Raymond szedł przez chwilę w milczeniu, namyślając się nad czymś. – Zróbmy tak. Jutro nauczę cię czegoś. Jeśli uznasz, że to warte opowieści, dowiem się od ciebie, kto tak wojuje, zgoda? – Ja się czegoś nauczę. Wy nie. Dowiecie się tylko, kto mnie tak szkolił. Jakiż to dla was interes? – Przecież jestem szpiegiem, pamiętasz? Miecz to tylko dodatek. Moją bronią jest wiedza. I uwierz, iż jest dużo potężniejsza, niż najprzedniejsza stal. – Znowu powrócił mu na twarz ironiczny uśmieszek. * Po wspólnym myciu w strumieniu ruszyliśmy coś zjeść. Okazało się, że ława przed głównym budynkiem to kantyna, lecz tylko dla oficerów i, jak się domyślałem, ich gości. Gdy podeszliśmy bliżej ugadać się z kucharzem, spostrzegłem księżniczkę w... dość nietypowej roli. Siedziała na małym trójnogu i z zacięciem obierała ziemniaki. Coś takiego. Może lepiej by dla niej było zostać u wuja? W końcu dwór to dwór. Gdy zobaczyłem jak sobie radzi, mało nie parsknąłem śmiechem. Frys także to dostrzegł. – Bogato się u was żyło, skoro połowę kartofla w obierkach zostawiacie. Jak tak będziemy tu sobie folgować, to zaraz po następny transport trzeba będzie słać. – Popatrzył na mnie z uśmiechem i dodał: – Ale już mamy doświadczony zaprzęg, więc migiem go na górę wciągnie. Po prostym posiłku złożonym ze świeżych owoców Raymond zszedł niżej doglądać swoich spraw. Nie powiem, żebym się najadł, choć pochłonąłem prawie dwakroć tyle. Po chwili usłyszałem jego głos nawołujący zgromadzonych tam ludzi i… nieludzi. Trudno mi było tak nazwać kogoś o torsie przechodzącym w koński, aczkolwiek to najważniejsze było przecież w głowach, prawda? A może w sercach? Jako że nikt jakoś niczego ode mnie nie oczekiwał, zaoferowałem pomoc przy skrobaniu warzyw. Była to oficjalnie okazana wdzięczność za opiekę, a przy okazji szansa, na rozmówienie się z Czarną i ustalenie dalszych planów. 15:19 15.06.2020