(fantasy)

Czarna
XI

Nawet na chwilkę zasnąłem. Poczułem, że siły mi wróciły. A niech tam. Znowu mógłbym ciągnąć te wozy. Tylko co z Czarną? Kolejny raz począłem się o nią martwić. – Dobrze się nim opiekowałaś. – Niespodziewanie usłyszałem znowu głos Raymonda. – Mnie też raduje, że doszedł do siebie. Zostanę z nim chwilę, a ty wracaj do swojego zajęcia na zewnątrz. Na zewnątrz? W lasku spaliśmy przecież. Skąd tu dach? Siadłem gwałtownie i rozejrzałem się zdezorientowany wokoło. W przyciemnej izbie zobaczyłem Frysa, który właśnie rozsiadł się na krześle przy malutkim stoliku. Zerwałem się na równe nogi. Zakręciło mi się nieco w głowie, lecz szybko doszedłem do siebie. – Skąd… jak się tutaj dostałem? – zapytałem szybko. – Wszak wozy wciągaliśmy na przełęcz… – Tak, tak – odparł dyplomata. – Wciągnęliście. A dwa nawet na drugą stronę zwozicie jeszcze. Zaś gruby karczmarz piwo z Pułkownikiem pije i wciąż go zapewnia, że każdy jego wojak będzie mile widziany w wioskowym zajeździe. Jeśli opłaci jadło i popitkę, rzecz jasna. – Nic nie pamiętam. – Klepnąłem się w bok, czując ukąszenie jakiegoś owada. – A gdzie mój kaftan? To nie moja koszula… – Ja ci jej nie zabrałem – uśmiechnął się Raymond – Aleś śmierdział okrutnie więc, po prawdzie, kazałem wyrzucić. Służkę pytaj, gdy wróci. Jutro porozmawiamy dłużej. Sił musisz jeszcze nabrać zaś ja, być pewny, żeś wszystko pojął. Widzę, że ci lepiej, więc może cały się wykąpiesz. To nie tylko grzeczniej w dobrym towarzystwie, ale i podobnież zdrowiej. Tak i medycy na naszym dworze wymyślili, a ja, po zastanowieniu, chyba się z nimi zgadzam. A to ci fircyk. Służkę ze sobą ciągnął. Z jednej strony wytrzymały jak skórzany rzemień, a z drugiej luksusy mu były w głowie. Rzeczony wstał i, jak to miał w zwyczaju, energicznie opuścił izbę. Zerknąłem na koszulę. Trochę przyciasna. Wyszedłem na zewnątrz, rzeczywiście czując potrzebę kąpieli. Jak się domyśliłem z krótkiej wymiany zdań, byliśmy na przełęczy. Słońce już zachodziło. Naprawdę straciłem przytomność na pół dnia? Nigdy mi się to wcześniej nie przytrafiło. Zdjąłem koszulę i wszedłem po kostki do płytkiego potoczku. Kąpiel to za dużo powiedziane, ale przynajmniej porządnie się spłukałem. Przy okazji rozglądałem się bacznie. Czarna nie miała możliwości wyminąć nas na szlaku. Może dotarła tu dopiero co? Właściwie mogła pojawić się w każdej chwili. Zerknąłem w kierunku, z którego i my musieliśmy przybyć. Od wschodniego traktu ani żywego ducha. Za to schodząc na zachodnią stronę, było luda aż nadto. Kiedyś, jak pamiętałem, tylko wiatr hulał tutaj przez polanę wieńczącą przełęcz. Łamały ten obraz jedynie cztery głazy, niemal symetrycznie wokół niej rozrzucone. Stąd i nazwa, bo komuś przywiodły na myśl kopyta. Teraz, gdym widział centaurzych najmitów, skojarzenia były zgoła odmienne. Pojawiło się też kilka chałup. Z jednej z nich dopierom wyszedł. W innej, tej największej i położonej najwyżej, miałem już wcześniej przyjemność, związany, gościć. A nie był to koniec planów budowlanych, bo mijałem właśnie świeżo ścięte, częściowo okorowane sągi drzew. Tylko po cóż tak wysoko stawiać osadę? Po zimnej wodzie poczułem się na tyle rześko, że przypomniałem sobie o głodzie. Gdzie bym tu co na ząb mógł zdobyć? Hmm... Wszak karczmarz miał popijać piwo z Hersztem. Ruszyłem raźno w stronę głównej budowli. Faktycznie, zobaczyłem przy jednym stole Grubego, Raymonda i Pułkownika. Karczmarzowi paszcza się nie zamykała, tak trajkotał. Pozostała dwójka wolała skupić się na wolnym sączeniu piwa. Podszedłem do nich na zapraszający gest centaura. Widać oddając mi sztylet, naprawdę zawarł ze mną pokój. – Głodnyś, pewnie? – zagaił, przerywając monolog wioskowego. Potwierdziłem bez entuzjazmu, wciąż mając w pamięci przyjęcie, jakie mi przed dwoma dniami zgotowali. – Zaraz i jadło będzie – wtrącił się Raymond – a i piwem uraczyć się można. Dopiero co wciągnęliście tu kilka antałków – wyszczerzył się w uśmiechu. Ten człek to jedna wielka zagadka. Wyglądał na pięć dziesiątek, a wszystkie zęby na miejscu. W tym wieku nawet na dworze wielu cieszyło się, gdy mogło samodzielnie gryźć. – Kucharza mamy swojego – dodał Pułkownik – ale teraz to i obsługa z uśmiechem podaje. I na te słowa, z tacą, na której leżała pięknie upieczona, poćwiartowana dziczyzna, weszła Czarna. * – Znacie się, prawda? – zapytał Raymond, wciąż się uśmiechając. Teraz nabrało to jednak wyrazu ironii. Zmroziło mnie. Czyżby wszystko już wiedział? Może jednak Czarna sama przedstawiła się, jak to ustaliliśmy i za taką tutaj uchodziła? Księżniczki do posług chyba by nie przymusili. – Mi w niewieście alkowy wstępować nie wypadało. Ale i owszem, czasem twarze służek dworskich widywałem. Jeno imienia nie pamiętam. – To wypada poznać i wdzięczność okazać, bo to ona drugi dzień cię doglądała. Ona? Mnie? No racja, mówił już to. Ale księżniczka Rycheza doglądała mnie? Dwa dni? Ech… szkoda, że choć po części nie byłem tego świadom. I chociaż potrafiłem opanować się w obliczu możliwego zdemaskowania, teraz nie umiałem powstrzymać rumieńca. Wyszczerz Frysa stał się jeszcze szerszy. Drań w tym na pewno mnie przejrzał. A bodajby ci w ten uśmiech muchy naleciały – pomyślałem, czerwieniąc się mocniej. Tym razem moją konfuzję spostrzegła też Czarna. Zagryzła wargi, ale nie dała po sobie nic poznać. O ile to możliwe, poczerwieniałem jeszcze bardziej. I w tejże chwili przyszło wybawienie, aczkolwiek niezbyt delikatne. Poczułem solidne łupnięcie w plecy. – Kaszlnij, bo się zadławisz. – Pułkownik przyłożył mi raz jeszcze. Przez chwilę zamyślony, gdy spostrzegł mnie mieniącego się kolorami, jak to wojak, przystąpił od razu do działania. Pozbierałem się do kupy i wypadło najpierw podziękować centaurowi, a potem wyrazić wdzięczność także Czarnej, co nie wiedzieć czemu, przyszło mi dużo trudniej. Tym razem i Herszt, a nawet gruby karczmarz dołączyli do ogólnej wesołości. Zaraz, zaraz. Jak to, drugi dzień doglądała? Drugi? 23:02 13.06.2020