(fantasy)

Czarna
IX

Śtuder na wiele się ważył, przychodząc do mnie. Na jeszcze więcej, wracając do szpiega Frysów. Sztylet powinien był dać mu niejaką ochronę. Ale broń mogła tylko pomóc. Mój niedoszły rycerz nie wiedział wszak jeszcze, że to jego wola decydowała, zasie stare siły mogły być li jeno dodatkiem. Nawet nie miałam co pakować. Wczoraj byłam tak wymęczona, że nie pamiętam, jakeśmy tu dojechali. Koń stał nierozkulbaczony nawet. Widać nie miał czasu się nim zająć. Wystarczyło wziąć sakwę, którą miałam pod głową i chustkę. Gdy ją zobaczyłam, bardzo posmutniałam. Dałam mu ją, gdy jako najdzielniejszy z giermków dostał zgodę od ojca, by potykać się z prawdziwym rycerzem. I zwyciężył! Tym swoim dziwnym pchnięciem ramieniem. A rycerz Sieciech znany był przecież ze swego kunsztu. Rada byłam, gdy leżał na placach, nie mogąc unieść się w ciężkiej zbroi, a Śtuder tryumfował i mnie pierwszej przy tym się pokłonił. Tato wybaczył mu ten afront, bo zaraz potem czołem uderzył i przed nim. A nawet chciał go wnet pasować. A on zwrócił mi mój podarek. Nie było jednak czasu na rozterki. Schowałam szybko chustę i jeszcze przed pierwszym brzaskiem ruszyłam z powrotem, prowadząc konia za lejce. Czymże jest ten żal w porównaniu z żalem po stracie wszystkich bliskich? Sieciecha, po prawdzie też lubiłam. Ojciec zawsze go wychwalał, a nawet posłem swoim czynił. Gdy wuj Dobrowoj obwołał się władcą, kazał im wszystkim piękny pogrzeb wyprawić. Ale nas już wtenczas tam nie było. Śtuder porwał mnie z komnat i tajemnie wyprowadził. Tak ojciec mu przykazał, nim zginął. A chciałam i ja łzy uronić na kurhanie bliskich. * Gdy jechaliśmy do górali, nie miałam sił się rozglądać. Teraz, choć po godzinie przemykania lasem wyszłam na dróżkę i mogłam wsiąść już na konia, nie miałam pewności, czy dobrze podążam. Czułam, że powinnam kierować się w dół. Ale bywały rozejścia, z których każde tak prowadziło. Wahałam się długo i starałam się wybierać zawsze to wyglądające na bardziej uczęszczane. Koniec końców dotarłam do wsi, gdzie Sambor walczył z centaurami. Wolałam imię Śtuder, ale gdyby był pasowany, wszyscy zapewne wołaliby go z szacunkiem Sambor. Bałam się tych chłopów, tedy postanowiłam przemknąć niezauważona wprost na trakt ku przełączy. To znowu zajęło mi więcej czasu. Zaczęło już powoli zmierzchać, a ja, gdy odetchnęłam, minąwszy wieś, w końcu poczułam, że od wczoraj nic nie jadłam. Może to i dobre było dla mej kibici, ale sił na drogę zabrakłoby z pewnością. Skręciłam tedy w bok, na szczęśliwie wypatrzoną, w miarę równą polankę, zupełnie nieźle osłoniętą od traktu młodnikiem. Było tam tak miło, że postanowiłam spędzić na niej noc. Wydawała się wręcz stworzona do tego celu: miękki mech do snu, na nasłonecznionej części soczysta trawa dla konia, szemrzący cicho strumyk i mnóstwo jeżyn. Pierwszy raz od czasu napaści poczułam się znowu szczęśliwa. Przez chwilę. Potem trzeba było rozkulbaczyć zwierzę, które chyba mnie polubiło. Gdy napił się do syta, ruszył w stronę soczystej trawy. Wyjęłam z sakwy suchy chleb i też podreptałam w stronę potoku. Zrywając jeżyny z krzaków, zaczęłam rozmyślać o planie Śtudera. Na pewno bym umiała odegrać rolę swojej służki, ale o Raymondzie słyszałam tak wiele, że obawiałam się, iż rozpoznałby pomimo wszystko. * Gdzie jesteś? Koniku! Bałam się wołać głośno. Obudziłam się przed brzaskiem, trzęsąc się w porannym chłodzie. Zapomniałam wczoraj wyjąć pled i się nim okryć. Wieczorem było tak ciepło i miło. Gorzej, że zapomniałam też uwiązać zwierzę. Niby to było oczywiste, lecz przy takiej ilości wrażeń można było nie pamiętać nawet o rzeczach najprostszych. Nie jeździłam często konno. O każdej sprawie musiałam pomyśleć osobno. Dobrze, że chociaż nie miałam większych problemów z siodłem. Podobno przyjmowałam naturalną pozycję. A widywałam nawet chłopców, którzy po dłuższej jeździe musieli leczyć otartą skórę ziołami. Jak on miał na imię? Śtuder go wołał przy mnie. Tak delikatnie. Wiem! Wicherek. Wicherek… wróć! Moja siła nie była mi przeznaczona. Wiedziałam o tym. Ale przecież potrafiłam mówić do kogoś w myślach. No… nie do kogoś. Tylko do kilku osób. Może na konia też by to zadziałało? Rozmyślając, nawet nie zauważyłam, że stałam na wprost zwierzęcia. Znalazł sobie drugą polankę z kolejną porcją soczystej trawy. No tak, w porannej szarudze mogłam go nie widzieć. Gdy promienie słońca padły na nasz lasek, okazało się, że to raptem kilkanaście kroków dalej. Czas też mi coś zjeść i ruszać na przełęcz. Spojrzałam w stronę traktu i zobaczyłam dużą grupę jeźdźców. Centaury! W ostrym świetle wschodzącego słońca mogłam przyjrzeć się im bardzo wyraźnie i… Śtuder! Jechał z nimi w stronę wsi. Po mnie? Niemożliwe. Coś było nie tak. Oddał mi moją chustę, ale z pewnością pozostał wierny. Wszak… Tak, byłam na niego trochę zła, ale przecież i całkowicie mu ufałam. Patrząc w słońce, z pewnością mnie nie widzieli. Szybko wycofałam się z koniem nieco głębiej w las. I co dalej? Chciałam ruszyć za nim, lecz rozsądek nakazywał ostrożność. Odczekać ze dwie godziny i dopiero podążyć w dół? A może po prostu jechać na przełęcz, jak byliśmy umówieni? Tam mogę zaczekać. W górę kierowało się kilka małych grupek uciekinierów. Może dołączyć do nich? Od strony niedalekiej jeszcze wioski dobiegło kilka okrzyków. Nie brzmiały jak te, gdy dzicy jeźdźcy wpadli na nasz dwór, ale wcale nie były radosne. * Po dłuższym namyśle zdecydowałam pójść ostrożnie ku wsi, zostawiając tu uwiązanego porządnie Wicherka. Na szczęście nie zdążyłam tego jeszcze zrobić, gdy zobaczyłam ten sam oddział wracający ku górze. Było ich chyba mniej. I… tak! Nie było wśród nich Śtudera! Teraz musiałam już sprawdzić, co tam się stało. 21:02 31.05.2020